poniedziałek, 4 czerwca 2012

W krainie kangurów



Niezwykle cenię sobie ludzkie pasje, które nieuchwytnie wpływają na każdą osobowość człowieka, wzbogacając często nieznanymi uczuciami czy doznaniami. Lubię też bardzo książki podróżnicze, relacje z wypraw pisane przed laty ( Arkady Fiedler) i te współczesne (Wojciech Cejrowski), marząc o własnych dalekich i bliskich przyszłych podróżach.

Kiedy pewnego dnia natchnęłam się na bardzo zachęcającą recenzję "Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia" Marka Tomalika postanowiłam, że koniecznie muszę zdobyć tę książkę  i przeczytać. Z pomocą przyszła mi przemiła akcja nazwana "Włóczykijką" ze względu na swój iście podróżny charakter, mająca na celu promocję współczesnej literatury polskiej. Przesyłkę otrzymałam całkowicie niespodziewanie w symbolicznym dniu - Światowym Dniu Książki i z wielką radością postanowiłam ugościć ją w moich skromnych progach.

Gdy uporałam się z tegorocznym, silnie absorbującym elementem szkolnym zasiadłam z najlepszymi chęciami do delektowania się relacją z wyjazdu na antypody wraz z podróżnikiem i znawcą Australii Markiem Tomalikiem, do której - jak wyczytałam - jeździ od 1989 roku.
Od razu wpadły mi w oko piękne i odpowiednio dobrane do treści zdjęcia. To, które można podziwiać na okładce jest tego dowodem, chociaż wewnątrz znajduje się jeszcze kilka perełek, między innymi zdjęcie bajkowej plaży, gdzie woda ma barwę czystej akwamaryny połączonej z lazurowym niebem. Coś cudownego! Albo zachody słońca, istny tygiel barw od czerwieni do szarości przeniknięte skrawkami błękitnego nieba. Można, oj można się zapatrzeć...

 "W dalekiej Australii zatracałem, i tak się dzieje do dziś, poczucie rzeczywistości. Dałem się jej uwieść na długie lata, może na zawsze" - tak pisze autor na pierwszej stronie swojej kolejnej książki opowiadającej o dalekiej i dla przeciętnego Europejczyka niezwykle egzotycznej australijskiej ziemi. Może właśnie te słowa są odpowiedzią na pytanie o przyczynę wszystkich, nierzadko niebezpiecznych wypraw w głąb Australii, gdzie jedną miejscowość od drugiej dzielą setki kilometrów, a wokół rozciągają się pustynie, między innymi Wielka Pustynia Piaszczysta, czy Wielka Pustynia Wiktorii, które świadczą o charakterze wnętrza najmniejszego kontynentu świata. Podróżnik, który na jednej szali składa wszystkie trudy i niewygody podróży otrzymuje w zamian niezniszczoną cywilizacją pierwotną naturę, gdzie człowiek jest elementem zbędnym i która daje szansę na odnalezienie się w gąszczu współczesnego świata.
I ja chciałam poczuć tą magię i przygodę, która jest nieodłącznie związana z każdą wyprawą i która przenikała z książek, z którymi mogłam się wcześniej zapoznać. Tutaj jednak, co z przykrością stwierdzam, nie poczułam niczego takiego. Brak relacji ducha, jakiejś metafizycznej cząstki, która sprawia, że niebezpieczne momenty wyprawy w sercu czytelnika również budzą strach, a osiągnięcie celu wędrówki - wybuchy radości i wewnętrzne gratulacje dla szalenie odważnych podróżników. Jedynie rozdział o Aborygenach, pierwotnych mieszkańcach Australii mnie zaciekawił. Nie miałam pojęcia, że wierzenia i kultura Aborygenów jest tak skomplikowana, bogata i w większości niezrozumiała dla współczesnego białego człowieka. Natychmiast skojarzyła mi się "Rio Anaconda" Wojciecha Cejrowskiego i jego długie rozmowy z tajemniczym Czarownikiem.

Autor dostarczył nam również informacji o osobie, której - jeżeli mowa o australijskiej ziemi - nie możemy pominąć. Mam na myśli wielkiego polskiego podróżnika Pawła Edmunda Strzeleckiego, odkrywcę między innymi najwyższego australijskiego szczytu, czyli Góry Kościuszki. O Strzeleckim mogłam dowiedzieć się już nie jednego w czasie lektury cyklu książek o Tomku Wilmowskim, które darzę wielką sympatią i sentymentem. Drogi pierwszej "Tomkowej" powieści Szklarskiego prowadzą właśnie na kontynent australijski, gdzie młody jeszcze nasz bohater przeżywa niezwykłe przygody.
Tomalik uzupełnił moją wiedzę informacjami o tym, że pamięć o polskim podróżniku na drugim końcu świata nie zginęła, lecz trwa chociażby w nazwach geograficznych. Możemy spotkać między innymi: Strzelecki Track, Strzelecki Desert, Strzelecki Hill, Strzelecki Oil Well, co wywołuje mój serdeczny uśmiech, w którym kryje się kropla współczucia dla obcokrajowców, którzy chcieliby wymówić nazwisko naszego podróżnika całkowicie poprawnie.

"Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia" według mnie, sprawdziłaby się doskonale jako album zdjęć, gdzie ciekawe informacje ( których przecież nie brakuje) byłyby idealnym dopełnieniem intrygujących zdjęć. A tak muszę wystawić książce ocenę zaledwie dostateczną mając nadzieję, że czekająca w kolejce, zupełnie odmienna książka podróżnicza porwie mnie jak rwący prąd rzeki w czasie pory deszczowej.

Cytat pochodzi z książki Marka Tomalika "Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia", wyd. Otwarte, Kraków 2011 r.