Niezwykle cenię sobie ludzkie pasje, które nieuchwytnie
wpływają na każdą osobowość człowieka, wzbogacając często nieznanymi uczuciami
czy doznaniami. Lubię też bardzo książki podróżnicze, relacje z wypraw pisane
przed laty ( Arkady Fiedler) i te współczesne (Wojciech Cejrowski), marząc o
własnych dalekich i bliskich przyszłych podróżach.
Kiedy pewnego dnia natchnęłam się na bardzo zachęcającą
recenzję "Australia. Gdzie kwiaty
rodzą się z ognia" Marka Tomalika postanowiłam, że koniecznie muszę
zdobyć tę książkę i przeczytać. Z pomocą
przyszła mi przemiła akcja nazwana "Włóczykijką"
ze względu na swój iście podróżny charakter, mająca na celu promocję
współczesnej literatury polskiej. Przesyłkę otrzymałam całkowicie
niespodziewanie w symbolicznym dniu - Światowym Dniu Książki i z wielką
radością postanowiłam ugościć ją w moich skromnych progach.
Gdy uporałam się z tegorocznym, silnie absorbującym
elementem szkolnym zasiadłam z najlepszymi chęciami do delektowania się relacją
z wyjazdu na antypody wraz z podróżnikiem i znawcą Australii Markiem
Tomalikiem, do której - jak wyczytałam - jeździ od 1989 roku.
Od razu wpadły mi w oko piękne i odpowiednio dobrane do
treści zdjęcia. To, które można podziwiać na okładce jest tego dowodem, chociaż
wewnątrz znajduje się jeszcze kilka perełek, między innymi zdjęcie bajkowej
plaży, gdzie woda ma barwę czystej akwamaryny połączonej z lazurowym niebem.
Coś cudownego! Albo zachody słońca, istny tygiel barw od czerwieni do szarości
przeniknięte skrawkami błękitnego nieba. Można, oj można się zapatrzeć...
"W dalekiej Australii zatracałem, i tak
się dzieje do dziś, poczucie rzeczywistości. Dałem się jej uwieść na długie
lata, może na zawsze" - tak pisze autor na pierwszej stronie swojej
kolejnej książki opowiadającej o dalekiej i dla przeciętnego Europejczyka
niezwykle egzotycznej australijskiej ziemi. Może właśnie te słowa są
odpowiedzią na pytanie o przyczynę wszystkich, nierzadko niebezpiecznych wypraw
w głąb Australii, gdzie jedną miejscowość od drugiej dzielą setki kilometrów, a
wokół rozciągają się pustynie, między innymi Wielka Pustynia Piaszczysta, czy
Wielka Pustynia Wiktorii, które świadczą o charakterze wnętrza najmniejszego
kontynentu świata. Podróżnik, który na jednej szali składa wszystkie trudy i niewygody
podróży otrzymuje w zamian niezniszczoną cywilizacją pierwotną naturę, gdzie
człowiek jest elementem zbędnym i która daje szansę na odnalezienie się w
gąszczu współczesnego świata.
I ja chciałam poczuć tą magię i przygodę, która jest
nieodłącznie związana z każdą wyprawą i która przenikała z książek, z którymi
mogłam się wcześniej zapoznać. Tutaj jednak, co z przykrością stwierdzam, nie
poczułam niczego takiego. Brak relacji ducha, jakiejś metafizycznej cząstki,
która sprawia, że niebezpieczne momenty wyprawy w sercu czytelnika również
budzą strach, a osiągnięcie celu wędrówki - wybuchy radości i wewnętrzne
gratulacje dla szalenie odważnych podróżników. Jedynie rozdział o Aborygenach,
pierwotnych mieszkańcach Australii mnie zaciekawił. Nie miałam pojęcia, że
wierzenia i kultura Aborygenów jest tak skomplikowana, bogata i w większości niezrozumiała
dla współczesnego białego człowieka. Natychmiast skojarzyła mi się "Rio Anaconda" Wojciecha
Cejrowskiego i jego długie rozmowy z tajemniczym Czarownikiem.
Autor dostarczył nam również informacji o osobie, której -
jeżeli mowa o australijskiej ziemi - nie możemy pominąć. Mam na myśli wielkiego
polskiego podróżnika Pawła Edmunda Strzeleckiego, odkrywcę między innymi
najwyższego australijskiego szczytu, czyli Góry Kościuszki. O Strzeleckim
mogłam dowiedzieć się już nie jednego w czasie lektury cyklu książek o Tomku
Wilmowskim, które darzę wielką sympatią i sentymentem. Drogi pierwszej
"Tomkowej" powieści Szklarskiego prowadzą właśnie na kontynent
australijski, gdzie młody jeszcze nasz bohater przeżywa niezwykłe przygody.
Tomalik uzupełnił moją wiedzę informacjami o tym, że pamięć
o polskim podróżniku na drugim końcu świata nie zginęła, lecz trwa chociażby w
nazwach geograficznych. Możemy spotkać między innymi: Strzelecki Track,
Strzelecki Desert, Strzelecki Hill, Strzelecki Oil Well, co wywołuje mój
serdeczny uśmiech, w którym kryje się kropla współczucia dla obcokrajowców,
którzy chcieliby wymówić nazwisko naszego podróżnika całkowicie poprawnie.
"Australia. Gdzie
kwiaty rodzą się z ognia" według mnie, sprawdziłaby się doskonale jako
album zdjęć, gdzie ciekawe informacje ( których przecież nie brakuje) byłyby
idealnym dopełnieniem intrygujących zdjęć. A tak muszę wystawić książce ocenę
zaledwie dostateczną mając nadzieję, że czekająca w kolejce, zupełnie odmienna
książka podróżnicza porwie mnie jak rwący prąd rzeki w czasie pory deszczowej.
Cytat pochodzi z
książki Marka Tomalika "Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia",
wyd. Otwarte, Kraków 2011 r.