piątek, 25 listopada 2011

"Niezłomność zależy od ducha..."



"Chcieć to móc" głosi znane porzekadło. Chcieć czegoś, pragnąć, poszukiwać - to początek, na końcu którego znajduje się wyznaczony przez nas cel. "Chcieć czegoś" to dawać z siebie każdego dnia, walczyć i nie poddawać się przeciwnościom. Pragnąć, to znaczy - być silnym.
Jednak mocno trzeba c h c i e ć, by przeżyć wszystko to co Louis Zamperini? Co więcej - jak mocno trzeba pragnąć żeby przeżyć to wszystko i pozostać nadal człowiekiem? Człowiekiem pozbawionym destrukcyjnego uczucia zemsty, człowiekiem, który przebaczył, chociaż nigdy nie zapomniał.

Te pytania towarzyszyły mi w trakcie czytania "Niezłomnego", kolejnym dziele (po "Niepokonanym Seabiscuit") amerykańskiej autorki Laury Hillenbrand. Książki niezwykłej, szokującej, skłaniającej do myślenia, a jednocześnie bardzo dobrze napisanej i w jakiś sposób "lekkiej" mimo tematycznego obciążenia. Książki, może nie idealnej, ale zdecydowanie zasługującej na uwagę i dla mnie osobiście - jednej z najlepszych w tym roku.

Kiedy tak zastanawiałam się nad jej niepowtarzalnością, pomyślałam, że to w dużej mierze zasługa historii "jednej na milion" Louisa Zamperiniego:
Chłopca, któremu wróżono kryminalną przyszłość,
Sportowca, który miał pobić sławne 4 minuty w biegu na milę,
Bohaterskiego żołnierza amerykańskich sił powietrznych w czasie II wojny światowej,
Rozbitka dryfującego po bezkresnych wodach Oceanu Spokojnego,
Jeńca wojennego przebywającego w kilku japońskich obozach nie bójmy się słów - śmierci.
Życie Zamperiniego tak bogate w doznania; cierpienie, ból, choroby, śmierć bliskich, a z drugiej strony - radość, powroty, miłość, ocalenie można by rozdzielić na kilka szarych istnień ludzkich. Ile przeżył Louis od dnia swoich urodzin - do teraz - niemożliwością jest streścić w kilku zdaniach. To opowieść potrzebująca co najmniej tyle, ile poświęciła jej autorka - siedem lat pracy i 437 stron druku. A z naszej strony - kilka dni na przeczytanie i następne kilka na przemyślenie historii życia człowieka, który utraciwszy wszystko - odnalazł siebie.

Historię Zamperiniego będę pamiętać przez lata - wiem o tym na pewno. Gdy tacy ludzie, pojawią się już w naszych głowach i co więcej- sercach, nie można ich tak łatwo wyrzucić, tak po prostu o nich zapomnieć. Takie opowieści przyciągają, magnetyzują, zaciągają w świat ich doznać, przeżyć, doświadczeń. Uczą nowego spojrzenia na świat oraz na siebie samego. Własne przeżycia i doświadczenia, chociaż wydają się takie nikłe w porównaniu do ich własnych nabierają jednak osobistego sensu.
To jest prawdziwy cel biografii - ukazywać historię innych ludzi tak, jakby była naszą własną. Laura Hillenbrand wywiązała się z tego zadania znakomicie. Louis jest mi niezwykle bliski, jako człowiek. Stał się on także dla mnie kimś  w rodzaju nauczyciela, promotora mówiącego cicho, ale stanowczo: "człowieka złamać nie można, jeżeli tylko nie da się złamać", "człowiek jest silny", "możesz więcej, niż przypuszczasz...". Ten głos wzywa do walki z własnymi wadami, ale także bolączkami tego świata. Kieruje ku nam słowa aktywności i odwagi.

Mogłabym napisać prościej, zwyczajnie i szaro - z całego serca polecam "Niezłomnego". Ale to nie byłoby w stylu życia Zamperiniego, nie w stylu pięknie wydanej książki, którą mam przed sobą. Lepiej będzie, gdy szepnę tajemniczo : "Posłuchaj; człowieka złamać...."
----

Zapomniałam dodać, że istnieje możliwość zapoznania się w fragmentami książki:
http://www.znak.com.pl/wirtualnaksiazka,id,3125

niedziela, 20 listopada 2011

"Historia ma zwyczaj zmieniać ludzi, którzy myślą, że ją zmieniają", czyli o tym że sztuką jest napisać dobrą biografię.

Bo gdzie jeszcze ludziom tak dobrze, jak tu?
Tylko we Lwowie!
Gdzie pieśnią cię budzą i tulą do snu?
Tylko we Lwowie!
Czy bogacz, czy dziad jest tam za pan brat
I każdy ma uśmiech na twarzy!
A panny to ma słodziutkie ten gród,
Jak sok, czekolada i miód!
Więc gdybym miał kiedyś urodzić się znów,
Tylko we Lwowie!
Bo ni ma gadania i co chcesz, to mów,
Ni ma jak Lwów!*


Ta optymistyczna i pełna radości piosenka śpiewana przez Szczepcia i Tońcia - lwowskich batiarów w filmie pod tytułem "Włóczęgi" stała się iskrą, która zdecydowała o wyborze książki "Aleksander Czołowski 1865-1944: luminarz lwowskiej kultury" autorstwa Iwony Zimy. Ogarnęła mną przemożna ochota znalezienia się znów w tym Lwowie, opisanym już przez tylu autorów, z moim ulubionym Kornelem Makuszyńskim na czele.
Chciałam poczuć jego szczególny klimat, odnaleźć piękne miejsca i tamtych ludzi - lwowiaków. Nie wiedziałam w jaki  dokładnie sposób mogłabym to osiągnąć, ale taki cel i wyobrażenie spowodowało, że postawiłam autorce bardzo wysoko poprzeczkę. Jak się później okazało - zbyt wysoko.

Iwona Zima w swoim debiucie literackim przedstawia biografię Aleksandra Czołowskiego - historyka i archiwisty, kolekcjonera, dyrektora Muzeum Historycznego Miasta Lwowa i Muzeum Narodowego we Lwowie. Postać znaną w inteligenckich kręgach tamtych czasów, człowieka związanego bardzo ściśle z kulturą polską, szczególnie z kulturą miasta Lwowa. Cieszę się, że znalazła się osoba, która chciała przypomnieć postać zapomnianego doktora Czołowskiego. Książka została wydana elegancko - twarda okładka, grubszy papier, jednak te zewnętrzne cechy nie mogą przysłonić występujących z rzadka, ale jednak - literówek.

Jestem świadoma, że pisanie biografii to praca żmudna. Szczególnie uciążliwa, gdy nie ma się wystarczających źródeł, na których można by ją oprzeć. Iwona Zima we wstępie mówi: "Istnieją elementy i aspekty życia zarówno prywatnego, rodzinnego, jak i zawodowego, których nie znamy, nie możemy ich wyjaśnić oraz do końca poznać".
Mimo to autorka stworzyła ponad 300-stronnicową biografię. Jednak to nie o ilość powinno tutaj chodzić. Przyznam się szczerze, że pod koniec byłam już zmęczona ilością informacji, często suchych i powtarzanych. Autorka cytuje kawałek listu Czołowskiego, albo jakiś inny dokument, po czym streszcza go własnymi słowami. To według mnie całkowicie zbędne pisanie na ilość. Dodatkowo wszystkie informacje, tak dokładnie ułożone (wręcz skatalogowane!) w rozdziały i podrozdziały są podane bez krztyny uczucia. Sama postać została przedstawiona bez jakichkolwiek emocji, zupełnie neutralnie. Mam całkowicie obojętny stosunek do niego, jak i do jego działań, które naprawdę nie są przeciętne. Czołowski pracując, jako członek Mieszanej Polsko-Sowieckiej Komisji Specjalnej i Rewindykacyjnej przyczynił się w sposób niepospolity do zwrotu wywiezionych skarbów kulturalnych z terytorium Polski w czasach zaborów.
Muszę jednak zaznaczyć, że podobał mi się fragment, opowiadający o sytuacji Lwowa w trakcie jej obrony w roku 1918 roku, gdzie bohaterską postawę ukazała młodzież, czyli Orlęta Lwowskie. Spisane krótkie relacje tamtych wydarzeń przez Czołowskiego i zamieszczone w książce przeczytałam z ciekawością. Podobnie było "Zakończeniem" i opisem sytuacji Lwowa w czasie II wojny światowej - okupacji Związku Sowieckiego i III Rzeszy. Reszta nie wzbudziła mojej aprobaty, nie sprawiła radości, która przecież nierozłącznie kojarzy mi się z czynnością czytania.
Pragnienie odnalezienia Lwowa niestety nie zostało zaspokojone. A to był prawdziwy sens moich poszukiwań ; czegoś, czego się nie zapomina, nie wypada z głowy , ale daje poczucie przeniesienia się w czasie, odnajdowanie siebie w przeszłości. Cóż, będę szukać dalej.

*Fragment piosenki "Tylko we Lwowie", słowa: Emanuel Schlechter, muzyka: Henryk Wars
Cytat z tytułu jest autorstwa Terrego Pratchetta i pochodzi z książki "Równoumagicznienie" .
Fragment pochodzi z książki Iwony Zimy pt. "Aleksander Czołowski 1965-1944: luminarz lwowskiej kultury", wyd. Novae Res, 2011.

wtorek, 15 listopada 2011

W Błękitnym Zamku przeżyć jeden dzień... rocznicowo.

Takie to proste - wrócić. Niekiedy okazuje się jednak niezmiernie trudne, trudniejsze niż sięgnięcie po raz pierwszy. Powroty książkowe są aktem odwagi i próby zmierzenia się z przemijalnością czasu i zmianami w człowieku. Wraca się ze szczególnymi wątpliwościami do książek ukochanych z czasów dzieciństwa czy młodości bojąc się, że wszystko co wtedy stanowiło ich czar i urok rozpłynęło się w rozczarowaniach rzeczywistości.
Ja cenię sobie powroty. Czytana po raz kolejny książka nabiera większego sensu; ukazuje się jej wielopłaszczyznowość, niekiedy ironia, czy specyficzny styl. Zawsze też przywołuje wspomnienia z tego czasu, kiedy czytało się ją pierwszy raz - emocje, wyobrażenia. Przeczytane w tym czasie inne książki odbijają się w tej jedynej, szczególnej, tak jak odbijają się w nas i naszym rozumieniu. Tak, zdecydowanie powroty mają swój ogromny urok.

Wróciłam - jak to prosto powiedzieć do "Błękitnego zamku", kanadyjskiej pisarki Lucy Maud Mongomery. Wróciłam zupełnie spontanicznie odczuwając silną potrzebę odświeżenia wiadomości z kochaną Joanną Stirling. Nie odczuwałam tym razem wątpliwości - byłam pewna, że powieść znów mnie zaczaruje tak jak po raz pierwszy. Wierzę, że niektóre rzeczy się nie zmieniają, a specyficzność "Błękitnego zamku" jeżeli porównać go do innych utworów, jest tak oczywista i właśnie dlatego szczególna. Miłośnicy twórczości Montgomery zajęli się wypunktowaniem różnic w odniesieniu do wszystkich innych dzieł. Nie zamierzam ich tutaj przedstawiać, chciałabym jednak zwrócić uwagę na jedno - miejsce. Powieść "Błękitny zamek" nie rozgrywa się na Wyspie Księcia Edwarda, ojczyźnie autorki, zasiedlonej przez nią wieloma pięknymi postaciami, począwszy od Ani Shirley skończywszy na Historynce lub Kilmeny. Jeżeli miłośnik pięknej wyspy uważa, że powieść na tym straciła stwierdzam z całą pewnością - jest w błędzie.
Wyspa na brzegu Mistawis, którą sportretowała tak przekonywująco pisarka jest równie urocza, a co więcej - oryginalna. Czy można się nie zachwycić opisem wysepki, w którym płyną jak zaczarowany strumień takie słowa : "zdawało się wtedy człowiekowi, że lada chwila spotka go coś cudownego. Jeszcze jeden pagórek, jeszcze tylko ten drugi, a odsłoni się jakaś czarowna tajemnica."?  
Jednak piękne opisy nie grają tutaj pierwszoplanowej roli. Mnie zachwyciła szczególnie sama historia dwudziestodziewięcioletniej panny Joanny Stirling - zahukanej, potulnej córki autorytatywnej matki i ciotki, popychanej i lekceważonej przez resztę rodziny. Co biedna Joasia musiała w czasie swojego samotnego życia znosić, Bóg raczy tylko wiedzieć. Wszystko jednak odmieniło się za sprawą tajemniczych bólów serca nawiedzających bohaterkę. Diagnoza lekarska przedstawiona w liście brzmiała jak wyrok - nieuleczalna choroba, rok życia.
Co robi nasza bohaterka? Nie poddaje się w żadnym razie, przechodzi metamorfozę i...zamierza przeżyć ten rok, rok który jej został - naprawdę. Odrzuca krępującą ją matkę i rodzinę, walcząc za pomocą swojego ciętego języka i dużej dawki ironii, wywołuje towarzyskie skandale, zrywa z pruderią i zakłamaniem. Jednym słowem - zaczyna żyć po swojemu.

Piękna i szczególna jest dla mnie ta powieść; czytana kilka lat temu zachwyciła mnie całkowicie, do tej pory mam do niej wielki sentyment. Dzieje Joanny uczą, że nigdy nie należy się poddawać, a prawdziwe szczęście czeka tuż za rogiem w osobie niepozornego człowieka. Niewielka książeczka zawierająca tyle pięknych opisów, ciekawych zdarzeń i humoru znalazła szczególne miejsce w moim literackim sercu. Dla mnie jest ona niejako podsumowaniem całej twórczości Maud Montgomery. Tutaj skupiają się jej najlepsze cechy, jako pisarki i kobiety - odpowiednie obserwowanie rzeczywistości i rodzinnych zależności, uchwycenie piękna świata ; radości jutrzenki i milczenia zachodu.
Wiem, że niejednokrotnie wrócę, aby kolejny raz poczuć bliskość miejsca nadziei - Błękitnego Zamku.
----

Idąc sobie dzisiaj, a może raczej uciekając przed szczypiącym w policzki i przejmującym zimnem listopadowego dnia uświadomiłam sobie, czy to pod wpływem owego zimna, czy zupełnie innych czynników, że zapomniałam o rocznicy! 13 listopada bieżącego roku minął bowiem ROK od kiedy napisałam z bijącym sercem pierwszą notatkę na blogu. Cóż to były za emocje! Nie przypuszczałam wtedy, że blog stanie się światkiem mojego życia; światkiem radości i smutków, pięknego minionego czasu. 
Przede wszystkim chciałabym jednak podziękować WAM - za wszystkie przemiłe komentarze i wiadomości, za zawiązane znajomości - jednym słowem: za Waszą obecność. Dziękuję z całego serca!
Znów, po zmianach zaczynam czuć się tutaj jak w domu. Cudownym domu pełnym książek.
Autor: Vladimir Volegov.

sobota, 5 listopada 2011

Florencja w słońcu Italii...


Powtarzam to słowo raz po raz, chcąc nasycić się jego pięknością brzmienia : primavera, primavera, primavera... to brzmi jak muzyka : subtelny szelest pierwszych liści, słowa rozwijających się kwiatów, blask ciepłych promieni słonecznych otulających świat.
Oto wiosna.
Tym razem proponuję Wam wyobrazić ją sobie, tak jak zrobił to sam genialny malarz Sandro Botticelli:

La Primavera, Sandro Botticelli, 1482, Galeria Uffizi


"To scena ogrodowa - kilka postaci świętuje coś w sadzie pełnym drzew o okrągłych owocach - te owoce przypominają palle* z herbu Medyceuszy. Pod nogami mają miękką, sprężystą trawę. Szczególnie przyglądam się dwóm osobom. Daleko z lewej strony stoi przystojny, brązowowłosy młodzieniec. Na nogach ma sandały, z których wyrastają skrzydła. Wyciąga ramię i ostrzem swego miecza mierzwi chmury [...]. Na prawo od środka obrazu widnieje jasnowłosa bogini w białej, niemal przeźroczystej sukni, na której wyhaftowano mrowie maleńkich kwiatuszków. We włosach ma wieniec [...]. We fałdach sukni boginka chroni delikatne kwiatki, zaraz zacznie je rozsypywać [...]. Mężczyzna jest bladoniebieski i płynie w powietrzu. Dmucha w kierunku kobiety, ale jednocześnie rozwiera ramiona, jakby chciał ją pochwycić. Kobieta - jeszcze jedna, jasnowłosa piękność, ucieka przed nim, przerażona. Z ust wysypują się jej kwiaty [...]. Ta postać o niebieskiej twarzy to Zefir, bóg zachodniego wiatru, a ta przestraszona uciekinierka, to Chloris - dziewczyna, którą do dziś byłam ja..."

Postać centralna obrazu renesansowego mistrza to Wenus - bogini miłości, odziana w czerwienie - piękna, bogata, ale smutna. Dzisiaj jednak nie ona będzie główną bohaterką naszej opowieści. Stanie się nią Chloris - jedna z córek Niobe, która według jednego z mitów ocalała z pogromu spowodowanego przez Apolla i Artemidę. Od dzisiaj jej prawdziwe brzmi dla mnie : Lorenza Pazzi, którą wszyscy nazywali zawsze Florą.
To właśnie ona jest czołową postacią powieści "Primavera" autorstwa debiutującej Mary Jane Beaufrand, z którą wyruszyłam w daleką podróż do Florencji końca wieku XV. Miejscu niezwykle pięknym, ale jednocześnie przerażająco niebezpiecznym, kryjącym straszne tajemnice... Wiedzę, której lepiej nie ujawniać, znajomości do których nie wolno się przyznawać, za cenę własnego życia.
Flora Pazzi opowiada nam historię swojego życia, gdzie daje nam dowód na to, że przynależność do drugiego z najlepszych rodów Florencji nie zobowiązuje do szczęśliwego dzieciństwa. Najmłodsza z jedenaściorga rodzeństwa; niezauważana, odrzucona i niekochana przez obojga rodziców mała Flora znajduje miłość w osobie swojej starej nonny - babci. Dorasta razem z nią - w kuchni, z posługaczkami i robotnicami. Przygląda się służbie nonny potrzebującym, którym mogła służyć dzięki swoim zielarskim zdolnościom.
 Znajduje wytchnienie w tracie pracy w ogrodzie, który jest jej celem i wielką miłością, jak prawdziwej bogini kwiatów. Jednak ten spokojny czas dobiega końca, gdy wychodzi na jaw, że spisek mający na celu obalenie rządzącego rodu Medyceuszy jest autorstwa jej własnego ojca. A przeznaczeniem Flory było odegrać w nim niemałą rolę. Cały ród Pazzich zostaje skazany na stracenie i zapomnienie. Wyrok zostaje wykonany z dużą starannością. Nikt nie wie jednak, jak wygląda najmłodsza z rodu Pazzich; nie pokazywana, którą nie można odnaleźć...

Obrazy mówią własnym głosem i pobudzają wyobraźnie w niezwykły sposób. To właśnie obraz Botticelliego pobudził wyobraźnię autorki do stworzenia swojej powieści. Bardzo dobrej powieści, zresztą. I nie mówię tutaj o jej historycznym tle, opartym jak przyznała się sama autorka tylko na tekstach źródłowych. Do Florencji wybrała się w podróż, gdy książka była już kompletna, więc dużo w niej jest subiektywnych opisów i własnego postrzegania przez autorkę pewnych rzeczy. Sama zresztą postać Flory jest fantastyczna, tak jak i większość zdarzeń. Wiem o tym, ale mimo to czytałam ją z niekłamaną przyjemnością, gładząc przepiękną okładkę i zaczynając żyć życiem Flory; przenosząc się pięćset lat wstecz. Przeżywając jej cierpienia - śmierć ukochanych osób, niezrozumienie i odrzucenie. Ale również jej odwagę, wolę przetrwania i siłę, a później wszystko to co nastało w jej życiu pięknego.
Wtedy, gdy stała się Primaverą...


* palle - kule - symbol herbowy Medyceuszy

Cytat pochodzi z książki "Primavera" Mary Jane Beaufrand, tł. Grzegorz Komerski , wyd. Jaguar, Warszawa 2009